Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wilkiem morskim można być nawet zza biurka

Halina Gajda
fot. archiwum prywatne
Na co dzień urzędnik od mieszkań i papierków, w wolnym czasie zamienia biuro na ster jachtu. Łapie wiatr w żagle. Minął się ze szkołą morską, ale nic na tym nie stracił. Z neptunem jest za pan brat, wiatr i sztorm mu nie straszne.

Na pierwszy rzut oka - urzędas. Na co dzień. Jak się jednak zbierze w sobie, to przeistacza się w prawdziwego morskiego wilka. Od razu uprzedza, że śpiewanie: pływał raz marynarz, który żywił się wyłącznie pieprzem, sypał pieprz do konfitury i do zupy mlecznej, to dzisiaj już prawie obciach. Jak potrzeba potrafi poskromić Neptuna śniadaniem. Dziesięć w skali Beauforta też przeżył. - Prawie dziesięć - śmieje się Edward Igras, ów urzędas.

Żadnych wagarów. Szkoła najpierw!
Do spotkania zainspirowały mnie opowieści o statkach po pełnymi żaglami, rejsach na Bornholm tudzież w inne rejony świata. Kto by pomyślał, że zaczynał w Stalowej Woli, w widłach Wisły i Sanu. Każdą wolną chwilę spędzał na przystani. - Uprzedzam kolejne pytanie. Nie chodziłem tam na wagary. Tylko grzecznie, po szkole i odrobionych lekcjach - śmieje się.

Pytanie o wagary byłoby jak najbardziej uzasadnione, bo był nastolatkiem. Ale do rzeczy. Otóż w Stalowej Woli jak wszędzie wówczas, działał hufiec ZHP. Miał nawet własną łódkę klasy Omega.

- Jak dzisiaj pamiętam pierwszy rejs na jezioro Raś. Kapitan dał ster i kazał sterować. Skutek był taki, że przy którymś podmuchu wiatru, łódka zrobiła fikołka i wpadliśmy do wody. Spędziliśmy w niej ze czterdzieści minut zanim przybyła pomoc. Przez ten czas wszystko co mogło mi odmoknąć, to odmokło, a ja utwierdziłem się w przekonaniu, że znalazłem życiową pasję - śmieje się wspominając.

Co się Neptunowi należy. I dlaczego.
W 1976 roku, zaczęła się przygoda z żeglarstwem morskim. - Było tak: pierwszego dnia pierwszego rejsu, pierwszy raz oddałem Neptunowi śniadanie - śmieje się. Jacht którym płynęli miał 15 metrów długości po pokładzie i osiemdziesiąt metrów kwadratowych żagli. Gdy delikatnie zwracam uwagę, że trochę jak łupinka orzecha, zżyma się. - Przylądek Horn opłynęłaby bez trudu - mówi.

Z tym darem dla Neptuna było zaś tak: przypadła mu wczesna pobudka, wachta pokładowa od 4 do 8, potem wachta w kambuzie, przygotowanie śniadania dla całej załogi, porządki. - Mieliśmy martwą, posztormową falę. Huśtało całkiem, całkiem. Śniadanie dla załogi wydałem, sam coś tam uszczknąłem i żołądek odmówił mi współpracy - opowiada obrazowo. Chwilowa niedyspozycja nie zwalniała z obowiązków. Musiał przygotować obiad i kolację, sprzątnąć, umyć naczynia. O leżeniu na pokładzie i kontemplowaniu stanu żołądka nie było mowy.

I jeszcze jedno: Neptun nie miał wyjścia, wspomniany dar ze śniadania musiał przyjąć. Nawet gdyby nie chciał. Przede wszystkim dlatego, że wtedy jachty najczęściej nie miały węzła sanitarnego. Potrzeby załatwiało się na rufie bądź dziobie, wprost do morza... - No, po prostu wystawiało się słuszną część ciała - tłumaczy obrazowo. - Nie było innego wyjścia - śmieje się.

Wyprawa na zgniły, dziki zachód
Rok 1976 okazał się znamienny w skutkach. - Przed rejsem uzyskałem pełne uprawnienia sternika jachtowego. Chorągiew ZHP wytypowała mnie więc na rejs przyjaźni. Mieliśmy popłynąć na "zgniły, dziki zachód" czyli do Szwecji. Dostałem wówczas przydział - 20 dolarów, za które musieli zapłacić rodzice. Wypłynęliśmy z Gdyni, wróciliśmy po miesiącu. Dziki zachód okazał się całkiem przyjazny, ludzie zresztą też - opowiada.

Mimo uprawnień, na statek został zamustrowany jako zwykły załogant, majtek można powiedzieć. Na szczęście, bo jak się szybko okazało, trzeba było podejmować decyzje decydujące o życiu ludzi. - Pogoda w drodze powrotnej zaczęła się rozkręcać mniej więcej na wysokości Zatoki Fińskiej. Dla niezorientowanych w mapie, to najbardziej wysunięta na wschód część Bałtyku. Do domu mieliśmy więc około 180 mil morskich - tłumaczy. - Jak już wiatr rozkręcił się na dobre, to fale miały kilka metrów wysokości. Więcej niż nasz stateczek - dodaje.

By się nie roztrzaskać, trzeba umiejętnie na taką falę wpłynąć i w taki sam sposób z niej "zjechać". - W takiej chwili, najważniejsze to wiedzieć z jaką prędkością się płynie. Nasz prędkościomierz wyglądał tak: butelka do połowy wypełniona wodą, przywiązana do sznurka. Wyrzucało się ją za burtę i liczyło czas, w którym sznurek się napręży - ilustruje.

Sztorm szalał, butelki co raz lądowały w wodzie. Mapy nawigacyjne zapełniały się danymi, wedle których kapitan ocenił, że znajdują się mniej więcej pośrodku Bałtyku. Coraz wyższe fale zalewały pokład, nie pozostawało nic jak modlić się do Stwórcy i wierzyć kapitanowi, że ich z tego wyprowadzi. Cało. - Nagle zobaczyliśmy tajemniczy, nieznany nam ląd - mówi. - Można powiedzieć, że poczuliśmy się trochę jak Kolumb - dodaje.

Nadzieja na to, że zapiszą się w historii świata jako odkrywcy zgasła tak szybko jak się urodziła. - Okazało się, że pchani sztormem osiągaliśmy olbrzymie prędkości, daleko większe niż wynikało z naszych prymitywnych obliczeń. Nieznanym lądem okazał się... Ustka - zdradza. Po rejsie, jesienią zdobył uprawnienia jachtowego sternika morskiego.

Wersja oficjalna: nie przyjęli mnie
Zaprawiony w morskich i mazurskich bojach, uznał, że nie widzi dla siebie miejsca nigdzie, jak tylko w Wyższej Szkole Morskiej. Zabrawszy się ostro do nauki, zdał maturę z wynikami dającymi nadzieję na przyjecie. Trzeba było tylko jeszcze zaliczyć kurs przygotowawczy przed egzaminami wstępnymi na uczelnię. Pojechał więc ze Stalowej Woli do Gdyni.

- Wiedziałem, że czeka mnie niezła orka na tym kursie. Poszedłem więc do portu pooglądać statki i żaglowce. Tam nawinąłem się załodze jachtu Opal, który nie mógł wyjść w morze, bo nie miał na pokładzie pierwszego oficera. Nie było go też nigdzie na horyzoncie. A ja? Ja ten stopnień miałem od dawna - mówi tajemniczo.

Ostatecznie nie zdradza, jak załoga przekonała go, że studia nie uciekną, a być może czeka go rejs życia. Tak czy owak, rzucił tylko: ahoj przygodo i popłynął. Wyższa Szkoła Morska też popłynęła. Tyle, że w przeciwną stronę. - Oficjalna wersja jest taka, że mnie nie przyjęli - kończy.

Po przyjemnościach trzeba się było zderzyć z rzeczywistością. - W październiku zamiast na studia, poszedłem do pracy w hucie Stalowa Wola. W styczniu wziąłem urlop bezpłatny i siadłem do książek. Przez ten czas mi się odwidziało, nie złożyłem papierów do szkoły morskiej, tylko na AGH w Krakowie - wspomina dalej. Dostał się bez problemów.

A w Krakowie, na Jagiellonii
Na studiach pierwsze kroki skierowałem do akademickiego jacht-klubu. Z nimi żeglowałem Jagiellonią. Byłem pierwszym oficerem na wielu rejsach. Pływałem też na Morze Północne. No, a potem, za sprawą małżonki zakotwiczyłem w Gorlicach - opowiada dalej.

Morskie żeglowanie trzeba było odłożyć na jakich czas. Choć tego mazurskiego nie odpuścił. - Dzieciaki połknęły bakcyla, żonie też się podoba i chętnie wyrusza na żagle - opowiada. Wilka morskiego morze jednak kusi. W 2010 roku wrócił więc na wielkie wody. - Trzynastometrowym, wyczarterowanym jachtem, w Grecji. Chyba pierwszy raz w życiu, zaaferowany eskapadą, nie doczytałem informacji o pogodzie. I zapłaciłem frycowe - śmieje się.

Frycowe to oczywiście wiatr o sile sztormu, z którym przyszło mu się zmagać. -Teraz pływanie jest inne. Ma się do dyspozycji mnóstwo elektroniki. Jest na pewno bezpieczniej - mówi. - A emocje? Takie same. Przygody trafiają się bez względu na to, czy mamy GPS czy nie - podkreśla.

W 2012 roku za sprawą Igrasa, w Gorlicach powstało Gorlickie Młodzieżowe Stowarzyszenie Żeglarskie. Kilkudziesięciu młodych ludzi zaraziło się żeglarskim bakcylem. Jeżdżą na zajęcia, robią kursy, zdobywają stopnie. Łatwo jednak nie jest. - Żeby płynąć z nami w rejs, trzeba mieć uporządkowane sprawy w szkole. I udowodnić, że jest się pracowitym, że ma się jakiś cel. Nam nie chodzi o to, żeby płynęli sami wzorowi uczniowie z szóstkami na świadectwach. Tylko tacy, którzy chcą i potrafią pracować, potrafią pogodzić przyjemność z obowiązkami - podkreśla.

Młodzi żeglarze, a jakże, muszą przejść chrzest morski. Na żaglówce pojawia się więc Neptun i jego żona Salacja, znana również jako Prozepina. Jak się dobrze przyjrzeć, jest dziwnie podobna do znanego urzędasa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska